"Ja pomogę"

Była późna jesień - październik 1973 r. Mieszkankę Orzechówki, piętnastoletnią Marysię Szmyd, uczennicę I klasy LO w Brzozowie rozbolało prawe kolano. W grudniu zgłosiła się do pobliskiego ośrodka zdrowia. Lekarz podejrzewał, że przyczyną cierpienia jest reumatyzm. Zaordynował nacierania, leki a potem zastrzyki. Ból nie chciał jednak ustąpić, kolano obrzękło, dziewczynka kulała. Zdjęcie rentgenowskie wykonane 31 stycznia 1974 r. wykazało, że na kości udowej znajduje się guz.

Lekarz zalecił niezwłoczną konsultację u specjalisty - ortopedy dr. Leona Birny w Przemyślu. 9 lutego Maria pojechała do niego z matką Janiną. Ortopeda nie miał wątpliwości, że to rak. Co więcej - niezwykle złośliwy. Polecił, by Maria przybyła za dwa dni do szpitala na pobranie wycinka do badań. Doradzał niezwłoczną amputację całej nogi aż po biodro. Zalecał pośpiech "póki nie ma jeszcze przerzutów". To był cios. Matka zdecydowanie odrzuciła jednak myśl o amputacji, mówiąc doktorowi, że liczy tylko na Lekarza Niebieskiego. Prawdę o chorobie ukryła przed córką. Przez całą drogę powrotną Janina Szmyd błagała Matkę Bożą o pomoc. Prosiła Ją, by "wskazała, do kogo ma się zwrócić o pomoc w swoim strasznym doświadczeniu, do kogo ma się modlić i przez czyją przyczynę ma prosić Boga o zdrowie dla dziecka". "Moje modlitwy są za ubogie i niegodne wysłuchania, (prosiłam) by mi wskazała kogoś godniejszego, kto by mi pomógł uprosić łaskę zdrowia" - opisywała później kobieta. 

Brodacz w helikopterze  Nazajutrz Janina poszła do s. Wiktorii (Kornelia Dziedzic), służebniczki starowiejskiej - ówczesnej przełożonej domu w Orzechówce. Wypłakała się i poprosiła o modlitwę. W nocy miała sen. "Razem z synem Antonim na rozległych łąkach kopaliśmy ziemię, która miała być wysłana do badania. Syn odwrócił ziemię łopatą i zobaczyliśmy na tle czarnej ziemi żółtą, w kształcie guza. Właśnie z tej żółtej ziemi miała być pobrana próbka do badania i wysłana w tym celu do Lublina lub Krakowa. W tym momencie cichutko nadleciał helikopter, a z jego okna wychylił się uśmiechnięty mężczyzna w okularach i z brodą i powiedział do nas: "Nic z tego badania nie wyjdzie, ani w Lublinie, ani w Krakowie! Ja pomogę..." - relacjonuje.
 
Następnego dnia - w niedzielę - do domu państwa Szmyd zapukała s. Maria (Józefa Mleczko). S. Wiktoria poleciła jej, by zaniosła rodzinie chorej dziewczynki obrazek z wizerunkiem Edmunda Bojanowskiego. "Przyniesiony obrazek dałam matce chorej z zachętą, by przyłożyła go na miejsce bolesne i żeby się modlili o zdrowie przez przyczynę Ojca Edmunda. Matka wzięła obrazek i wydawała mi się jakaś zaskoczona. Pamiętam dobrze jej reakcję: uporczywie wpatrywała się w postać na obrazku i powiedziała, że tego pana gdzieś widziała" - opisuje s. Maria.

Proś, bo ja niegodna  W poniedziałek Maria w towarzystwie ojca i siostry pojechała do szpitala w Przemyślu. Janina została sama. Wzięła w dłoń obrazek i przyglądając się dokładniej widniejącej na nim postaci, ze zdziwieniem stwierdziła, że to.. mężczyzna z jej snu. "Zrozumiałam, że to Matka Boża w ten sposób wskazuje mi Edmunda Bojanowskiego jako pośrednika między mną a Bogiem w modlitwie o uzdrowienie córki Marysi".
 
O swoim odkryciu doniosła siostrom. S. Wiktoria również uznała to "za dany nam od Boga znak". Siostry zainicjowały odmawianie nieustającej nowenny o zdrowie chorej. S. Wiktoria poprosiła o modlitwę siostry z domu w Starej Wsi. Żarliwe i ufne modlitwy do Boga rozpoczęła także cała rodzina Marysi. Wieczorami gromadzili się na różańcu. Janina Szmyd: "Powtarzałam po wiele razy: Ojcze Bojanowski, daję Ci moje modlitwy, daję Ci cały przeżyty dzień, radości i strapienia, obawy i przykrości, a nawet zdenerwowanie moje, byś to wszystko złożył w ręce Matki Najświętszej, byś prosił, bo ja niegodna, o zdrowie dla Marysi. Miałam gorącą i silną wiarę, że On pomoże, że uprosi u Matki Bożej i u Pana Jezusa tę łaskę". Modlili się także znajomi członków rodziny.
 
W przemyskim szpitalu pobrano wycinek do analizy. Wysłano go do Lublina. Kilka dni po tej operacji, podczas odwiedzin, matka niepostrzeżenie przytknęła obrazek sługi Bożego do zabandażowanej nogi córki.

Jak w malignie  "Rozpoczął się koszmar czekania. Perspektywy były przerażające. (...) Napięcie nerwowe sięgało szczytów. Domownicy chodzili obok siebie jak w malignie. Noce bezsenne stawały się przerażająco długie" - pisze, opisując swoje odczucia najstarsza siostra Marii - Stanisława. Grozę sytuacji potęgował fakt, że Maria nie miała najmniejszego pojęcia o tym, na co przypuszczalnie jest chora i jak mizerne ma przed sobą perspektywy. Stanisława bardzo ciężko to przeżywała. Spoczął na niej ciężar konsultacji z lekarzami i przekazywania rodzicom mrożących krew w żyłach wieści. Siły i pomocy postanowiła szukać u Boga - poszła do spowiedzi, zamówiła Mszę św. w intencji uzdrowienia chorej.
 
Pewnej nocy zdecydowała, że jeśli wyniki okażą się niepomyślne, nie powie rodzicom prawdy i nie dopuści do amputacji. Podczas drzemki zobaczyła przed sobą męską twarz z brodą i w okularach. Postać wzięła ją za ramię. "Zrozumiałam, że jest to gest aprobaty dla mojego postanowienia. Spokój tej nieznanej twarzy w jakimś stopniu udzielił się i mnie" - pisze. Potem dowiedziała się, że to był... Bojanowski.

Zdani na Bożą wolę  Wyniki nadeszły w trzecim tygodniu pobytu Marii w szpitalu. "Niestety, proszę pani, jest to najgorsze, czegośmy się spodziewali... Nowotwór złośliwy! Tylko natychmiastowa amputacja może uratować na jakiś czas życie, póki nie ma przerzutów do płuc" - usłyszała Stanisława w słuchawce telefonu. Nogę jej siostry zaatakowała osteosarcoma (a właściwie chondrosarcoma - chrzęstniakomięsak) - złośliwy nowotwór kości. W świetle medycyny, w przypadku nie poddania się leczeniu operacyjnemu, chory ma przed sobą jedynie kilka miesięcy życia. Amputacja jest konieczna, ale i ona zazwyczaj przedłuża życie jedynie o kilka lat.
 
Dziewczyna oświadczyła jednak lekarzowi, że rodzina się na nią nie zgadza. Rodziców uspokoiła, że... "powinny pomóc lampy". Szmydowie postanowili zdać się na wolę Bożą. "Postawiliśmy wszystko na jedną kartę" - stwierdziła Janina Szmyd. Była pewna skuteczności wstawiennictwa Edmunda Bojanowskiego.
 
W marcu 1974 r. licealistkę przewieziono na naświetlania do szpitala onkologicznego w Rzeszowie. Miało to być przygotowanie do amputacji. Ból ustąpił, a ona poczuła się nieco lepiej, choć - jak stwierdzili później specjaliści - naświetlania, jeśli nie miały prowadzić do amputacji, były niepotrzebne, bowiem ten rodzaj raka jest "niepromienioczuły".
 
Po powrocie do domu w kwietniu 1974 r. Maria chodziła o kulach. Zakazano jej stawać na chorej nodze. Co jakiś czas jeździła na badania do szpitala. Noga nie bolała. Stwierdzono zmniejszanie się guza. Mimo to nadal nalegano, by rodzina zgodziła się na amputację.

Odkryła tragiczną prawdę
W lecie kule okazały się już niepotrzebne. Wtedy też - w sierpniu 1974 r. - Maria poznała przerażającą prawdę. - Wyczytałam ją z napotkanego przypadkowo pamiętnika Stasi. Odpisałam sobie to wszystko co zanotowała: 90%, że to rak kości, 90%, że to jest rak złośliwy i 50%, że mogę przeżyć amputację. I że bez amputacji się nie obejdzie. Poczułam ogromny żal do rodziców i wszystkich, którzy mnie oszukiwali. Płakałam i chciałam żyć, a poznaną prawdę przeżywałam samotnie.
 
We wrześniu dziewczyna wróciła do szkoły. Zamieszkała w internacie. Mijały dni i miesiące. Guz wciąż się zmniejszał. Przerzutów nie było.
 
W 1976 r. jej matka złożyła w podzięce wota w postaci serduszek - Matce Bożej Częstochowskiej w kaplicy sióstr w Orzechówce i Ojcu Bojanowskiemu, którego portret wisi w zakonnej rozmównicy. W 1978 r. Maria zdała maturę. W tym mniej więcej czasie w rozmowie z matką dowiedziała się, że życie zawdzięcza Edmundowi Bojanowskiemu. "Pierwszy raz z ust mamy usłyszałam nazwisko osoby, dzięki której żyję".

Po maturze Maria skończyła Studium Laborantów Medycznych w Przemyślu i poszła do pracy w szpitalu w Brzozowie. Podczas ostatniej kontroli uznano, że jej noga jest już zdrowa. Jeszcze raz zbadano pobrany przed laty wycinek - po raz kolejny stwierdzono, że to złośliwy rak.
 
Jako laborantka Maria dotarła do swojej kartoteki. - Wyczytałam sobie wszystko. Chorowałam na złośliwego nowotwora kości, czyli powinnam już nie żyć! Po rozmowie z lekarzami doszła do przekonania, że żyje "tylko cudem". W listopadzie 1983 r. pojechała do Starej Wsi, by złożyć świadectwo cudownego uzdrowienia.
 
Dla medycyny Maria pozostała "zagadką" i "tematem do dyskusji", "dziwnym przypadkiem, budzącym zainteresowanie w kołach lekarskich". Kościół uznał jej uzdrowienie za cud. Na tej podstawie Ojciec Święty Jan Paweł II beatyfikował Edmunda Bojanowskiego.

Zwyczajne życie - zwykłe problemy  Od chwili uzdrowienia minęło 30 lat. Maria Szmyd wyszła za mąż, urodziła troje dzieci. - Edmund Bojanowski jest wciąż obecny w naszej rodzinie - mówi. - Wkrótce jego figurka znajdzie swoje miejsce w naszym przydomowym ogrodzie. Wszyscy mamy relikwie. Noszę je zawsze przy sobie. Wierzę w pomoc Edmunda Bojanowskiego oraz dusz w czyśćcu cierpiących. Często w jakichś trudnych sytuacjach mówię ludziom o bł. Edmundzie Bojanowskim i proszę, by modlili się za jego wstawiennictwem.
 
- Przez cały czas noszę w sobie taką myśl, że zostałam wybrana przez Boga, ale wybrana w jakimś celu - dodaje. - Nie wiem, czy ja Go odnalazłam, czy robię to, czego Bóg ode mnie chce. Ostatnio zdarzył się wypadek i do szpitala, w którym pracuję, przywieziono dziecko w ciężkim stanie. Chciałam podejść do rodziców, dać im relikwie. Nie poszłam. Przez cały tydzień mnie to gryzło. Wreszcie powiedziałam sobie, że jeśli dziecko żyje i spotkam rodziców, to dam im relikwie. I tak zrobiłam. Potem jeszcze pojechałam z nimi do Starej Wsi, gdzie rozpoczęła się nowenna. Tłumaczyłam im, że cud nie tylko wtedy się stanie, kiedy dziecko wyzdrowieje, ale także wtedy, gdy oni - w przypadku jego śmierci - będą potrafili pogodzić się z tak trudną wolą Boga.
 
- Często ludzie mówią do mnie: Mania, ty to nie masz żadnych problemów. Ciebie Pan Bóg wybrał. A to przecież nie tak. Nasza rodzina ma normalne problemy, z którymi na co dzień się zmagamy.

Henryk Bejda, Małgorzata Pabis
 
W: Cuda i łaski Boże nr 10, październik 2004.